"Nie czas umierać" to jeden z tych filmów, których scenarzyści lubią się upewnić (czasem kilkanaście razy w obrębie jednej sekwencji), czy zrozumieliśmy metaforę. A że monstrualny, prawie
Jutro nie umiera nigdy. Nawet, jeśli dziś trwa wiecznie. Kiedy ostatni raz widzieliśmy Jamesa Bonda, odjeżdżał Astonem Martinem w stronę zimnego brzasku poranka, zostawiając świat trochę bezpieczniejszym miejscem i fundując londyńskim służbom porządkowym nadgodziny. Krucjata bohatera dobiegła końca, wcielający się w niego Daniel Craig mówił coś o otwieraniu sobie żył na myśl o powrocie do roli, ale przecież każde marzenie da się wycenić. Kiedy przyszło mu odnowić licencję na zabijanie, a po serii produkcyjnych katastrof i artystycznych perturbacji z chaosu wyłoniło się coś na kształt filmu, uderzyła pandemia. I świat zmienił się na tyle, że prymus Jej Królewskiej Mości zdążył nieco stetryczeć w blokach startowych. Nie szkodzi. "Nie czas umierać" przynosi odpowiedź na pytanie, dlaczego najdłuższy cykl w dziejach kina przetrwałby nawet starotestamentowy potop.
Zbieżność fabuły filmu ze stanem pandemicznej dezorientacji to ten rodzaj cudu, który zdarza się tylko w kinie. Odchodząc na zasłużoną emeryturę, agent 007 widział już wszystko. Jednak los, oprócz tego że pisze szekspirowskie sztuki, bywa w bondowskim cyklu wyjątkowo wredny. Najpierw o Madeleine Swann (Lea Seydoux), kobietę, z którą bohater postanowił zaznać rozkoszy spokojnego życia, upomina się mroczna przeszłość. Później ukręcony łeb podnosi zbrodnicza organizacja Spectre. Wreszcie do drzwi bambusowego apartamentu na Jamajce puka przyjaciel Bonda z CIA, Felix Leiter (Jeffrey Wright) i przebąkuje coś o ratowaniu świata. Nie trzeba asa wywiadu, by wywnioskować, że wszystkie nitki prowadzą do jednego kłębuszka. Obraca go w dłoniach tajemniczy Lucyfer Safin (Rami Malek). Gdy widzimy, jak przemierza śnieżne ostępy z karabinem przy pasku i porcelanową maską na twarzy, wiemy doskonale, że imienia nie dostał po pijaku i że raczej nie będzie z Bondem dyskutował o Prouście. Nawet mimo faktu, że ma obsesję na punkcie straconego czasu.
Ilustrowana przepiękną balladą Billie Eilish czołówka to tradycyjnie pejzaż podświadomości bohatera. Rozgrzane lufy pistoletów układają się w podwójne helisy, wyrzeźbiony w kamieniu agent roztrzaskuje się na milion kawałków, alabastrową skórę przecinają krwawe tatuaże i wypryski. Sentymentalny BondCraiga, którego ewolucję wyznaczają dwie historie miłosne, dociera do kresu swojej podróży. Staje się bohaterem zaskakująco dojrzałej opowieści o dziedziczeniu grzechów; o odpuszczaniu win innym i wybaczaniu sobie; o niewidzialnych znamionach, z którymi żyjemy i które sprawiają, że boimy się bliskości. To ciekawa trajektoria, nawet pomimo oczywistych felerów tekstu – "Nie czas umierać" to jeden z tych filmów, których scenarzyści lubią się upewnić (czasem kilkanaście razy w obrębie jednej sekwencji), czy zrozumieliśmy metaforę. A że monstrualny, prawie trzygodzinny metraż do metafor prowokuje, całość nabiera niemal operowego charakteru. Co zaskakujące, sceny akcji mają wręcz kontrapunktową naturę. Każda z nich jest świadectwem inscenizacyjnego polotu, reżyserskiej sprawności oraz operatorskiego wyczucia – od kapitalnego pościgu ulicami włoskiej Matery przez partyzancką bitwę w zamglonym, norweskim lesie po staroszkolną naparzankę na klatce schodowej, zrealizowaną – dzięki uprzejmości twórcy "Detektywa", Cary'ego Fukunagi – w pojedynczym, długim ujęciu. Na pytanie o giętkość stawów Daniela Craiga nie da się udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Powiedzmy, że nie jest to ani Tom Cruise uczepiony startującego samolotu, ani Roger Moore ganiający z zadyszką po Wieży Eiffela.
Seria filmów o Jamesie Bondzie nigdy nie była korowodem wielkich, autorskich osobowości (z wyjątkami w postaci Roalda Dahla jako scenarzysty "Żyje się tylko dwa razy" oraz Sama Mendesa za kamerą "Skyfall" i "Spectre"). Kiedy jednak po raz pierwszy w historii za sterami staje Amerykanin, a zespół scenarzystów wzmacnia Phoebe Waller-Bridge, autorka takich feministycznych manifestów, jak "Fleabag" i "Killing Eve", szukanie elementów znajomego języka staje się dość oczywistą strategią odbioru. W warstwie narracyjno-wizualnej Fukunaga bezustannie porusza się pomiędzy rejestrami "klasycznego Bonda" oraz antycznej tragedii. I jest to połączenie, które działa bez zarzutu – jest tu miejsce i na bezpretensjonalny humor, i na spięcie pośladków. Waller-Bridge wnosi z kolei do filmu sporo niewymuszonego luzu, który widać zarówno w przekomarzankach Bonda z nową agentką 007 (świetna Lashana Lynch), jak i w wątku pracującej w terenie, nieopierzonej Palomy (cudowny epizod Any de Armas). Tym większa szkoda, że centralny konflikt o wiele lepiej sprawdza się na papierze. Historia miłosna, nawiązująca w przewrotny sposób do małżeństwa Bonda z "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości", ma doskonale rozłożone akcenty, zaś sam Craig szkicuje zniuansowany portret faceta trwającego w wiecznym klinczu z przeszłością. Problem w tym, że kroku nie dotrzymują mu poruszający się po tej samej, emocjonalnej orbicie Malek i Seydoux. Postać graną przez tego pierwszego scenarzyści wyciągają z kapelusza po czterech filmach i o dziesięć lat za późno. Nadając jej niezasłużony status szefa wszystkich szefów, wpuszczają aktora w pułapkę karykatury. Ta druga gra bodaj jedyną "dziewczynę Bonda", która powraca do roli w sequelu. I biorąc pod uwagę ten rodzaj przywileju, naprawdę trudno mi zrozumieć, dlaczego w temperaturę jej relacji z agentem 007 wciąż trzeba wierzyć na słowo.
"Nie czas umierać" to pożegnanie z Danielem Craigiem w roli Bonda i zarazem ostatni przystanek na drodze pełnej wertepów i wilczych dołów; finał dziwacznej serii rozpoczętej rebootem ("Casino Royale"), utrzymanej przy życiu rozpędem dzikiej akcji (jeszcze nauczycie się kochać "Quantum of Solace"), a następnie kontynuowanej w filmach, które z lepszym ("Skyfall") i gorszym ("Spectre") skutkiem wpisały bondowską tradycję w krajobraz współczesnej popkultury. Zapowiadana feminizacja bondowskiego świata jest tutaj wprawdzie zintensyfikowana, lecz umówmy się – nie jest niczym nowym. Protekcjonalny i legitymizujący wyczyny Palomy "uścisk dłoni prezesa" uruchamia w głowie lawinę wspomnień; większość z nich dotyczy bohaterek, które kopały, biegały i strzelały na równych prawach. Z kolei układające się w kronikę wypadków miłosnych – od zdrady Vesper Lynd przez nieodwzajemniony pocałunek Camille po matczyno-synowską relację z M oraz związek z Madeleine – filmy z Craigiem zamieniły Bonda w poczciwego misiaczka, z którym nie ma się o co kłócić. "Lubię stare graty" – słyszy od jednej ze swoich partnerek bohater. "W takim razie trafiłaś pod właściwy adres" – odpowiada, bo co innego ma odpowiedzieć? I choć nie wiemy, przed kim teraz będzie ratował świat i czyją będzie miał twarz, jedno jest pewne: kiedy powróci, to raczej nie z sercem na dłoni.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu